5 października 2012

Paryż na widelcu Stephen Clarke


Z góry przepraszam wszystkich, który się ta książka podobała, którzy byli nią zachwyceni, których zauroczyła, z moją siostrą na czele. Nie lubię opisując książki używać przymiotników, które mogłyby spowodować, że urażeni poczują się nie pisarze, ale czytelnicy, którym lektura sprawiła przyjemność. Mnie niestety zawiodła i rozczarowała. Ale może nie byłam najwłaściwszym odbiorcą, może nie do mnie była ona skierowana. Właśnie nad tym, kto jest adresatem książki zastanawiałam się przez pierwsze sto stron; czy są to turyści (musieliby choć trochę władać francuskim i zupełnie nie interesować się sztuką), czy są to paryżanie (musieliby być delikatnie mówiąc lekko nierozgarnięci nie potrafiąc trafić z miejsca A do miejsca B i nie wiedząc jak zachować się w restauracji), a jeżeli ani jedni, ani drudzy to kto.

Książka jest zlepkiem informacji, historii, doświadczeń, anegdotek na wybranych przez autora dwanaście tematów. Wybór subiektywny, mnie nie do końca przypadający do gustu, ale to prawo autora pisania na temat tego, co uważa za interesujące.  Autor chce przedstawić Paryż w innym świetle, nie tym znanym z przewodników, folderów, kina, pocztówek, bo przecież ileż można pisać o Luwrze, wieży Eifella, czy alejach elizejskich. Dużo ciekawsze i pozbawione zadęcia jest dla przykładu pisanie o numeracji i nazewnictwie ulic, o tabliczkach informacyjnych, stacjach metra, sikaniu na ulicy, gołębich odchodach, snobizmie i egoizmie Paryżan, ich nieuprzejmości, o tym, że w metrze zaduch i śmierdzi i ze w ogóle ci Paryżanie to są wkurzający.
Komu mają służyć i co do znajomości miasta mają wnieść informacje na temat przekroju społecznego podróżujących wszystkimi szesnastoma liniami metra.
…Linia ta jest zatłoczona gdyż korzystają z niej ludzie dojeżdżający do pracy podmiejskimi pociągami na dworzec Saint Lazare. Najstarsze składy zostały wyremontowane i teraz zamiast długiej rury od sufitu do podłogi wagonu w przejściach zamontowano sięgające pasażerom do pasa i przypominające kaktusy słupki z trzema uchwytami. Na suficie umieszczono niebieskie światełka odbijające się w chromowanym metalu…..(str. 104)

...Kolejna linia wymagająca renowacji. Choć tutejsze pociągi wyglądają jak nowe i lśnią metalicznym blaskiem, ich koła hałaśliwie jęczą i brzęczą, mknąc po torach… Linia jest bardzo kręta, meandruje po mieście niczym Sekwana… (str. 108)

...Stare pociągi zostały wyposażone w nowe siedzenia w orientalne wzory-wyjątkowo niewygodne, o ile ktoś w ogóle ma szansę na nich usiąść (str.111)

Bo powinniście wiedzieć, że zdaniem autora podróżowanie metrem to koszmar; ciasno, tłoczno, śmierdzi, ktoś ci wisi nad głową, ktoś cię dotyka, nigdy nie można usiąść. No, ale co zrobić, alternatywą są stojące w korki autobusy.
Oczywiście nie mam takiego doświadczenia, jak autor książki, nie mieszkałam w Paryżu latami, ale podczas tych w sumie grubo ponad setkę przejazdów metrem i to w bardzo różnych porach dnia i chyba wszystkimi jego liniami marzyłam o jednym; dlaczego w Polsce jedynie Warszawa dostąpiła zaszczytu posiadania podziemnej komunikacji. Szybko i często, punktualnie, co do minuty, pod warunkiem, że się ktoś pod pociąg nie rzuci lub służby nie zastrajkują. Nie bardzo więc rozumiem tę „nagonkę” na paryskie metro. Może nie mam dużych doświadczeń podróżniczych, ale kwestia zatłoczenia w godzinach szczytu jest tożsama w znanych mi metropoliach (warszawskiej, rzymskiej, marsylskiej).

No dobrze, ale zostawmy metro w spokoju. Otóż dalej radzi autor, jak pytać paryżanina o drogę i jak interpretować jego odpowiedź. Kiedy pytasz się jak dojechać do np. Champs – Elysees, to paryżanin udzieli ci bardzo pokrętnej odpowiedzi, z której nic nie zrozumiesz, więc powinieneś nadstawiać ucha, aby wychwycić stację początkową i końcową. I znowu zastanawiam się, dla kogo jest ta rada i jedynym uzasadnieniem wydaje mi się osoba niewidoma. Otóż mapa metra wisi co parę kroków w widocznym miejscu każdej linii metra, dodawana jest do karnetów przejazdowych gratis, rozdawana w każdym hotelu i punkcie informacji turystycznej, wisi w każdym wagoniku metra przy każdych drzwiach, duże tablice z mapą okolicy znajdują się co parę metrów i przy każdym wejściu do metra i chyba trzeba być Anglikiem w Paryżu, aby pytać się, jak dojechać do którejkolwiek ze stacji metra.

Zresztą wydaje się, że bez znajomości języka francuskiego nie macie w Paryżu czego szukać, nie będziecie bowiem mogli w ogonku do kasy w sklepie spożywczym poinformować ustawiających się za wami klientów o fakcie, iż jesteście ostatnią osobą, jaka zostanie przy tej kasie obsłużona, nie zamówicie niczego do jedzenia w restauracji i nie wynajmiecie hotelu.

Otóż nie mogę tego potwierdzić; pięciokrotnie byłam w Paryżu nie znając języka francuskiego, posługując się minimalną i bardzo ubogą wersją języka angielskiego i w Paryżu (zupełnie inaczej było w Marsylii, gdzie słysząc angielski udawano głuchotę) prawie nigdy (poza jedną wizytą w restauracji) nie miałam kłopotów z porozumieniem się w podstawowych sprawach. Obawiam się natomiast, iż w Londynie nie miałabym szans na porozumienie z Anglikiem (ale to tylko moje obawy nie potwierdzone jak dotąd praktyką).

Inne ciekawe i bardzo przydatne informacje to np.; nie siadaj na ławeczkach pod drzewami, bo możesz zostać obesrany przez gołębia, uważaj, aby nie zostać obsikany przez paryżanina, który ma zwyczaj sikać na ulicy, nie chodź do Luwru, czy do Orsaya, bo odstoisz pół dnia w kolejce po bilety, a w ścisku i tłoku wewnątrz i tak niewiele zobaczysz, bo zwiedzających jest zbyt wiele, możesz w zamian wybrać się na zwiedzanie kanałów, aby przesiąknąć odorem miejskich odchodów.

I znowu sprostowanie; w Orsay`u bywam za każdym moim pobytem w Paryżu, w Luwrze byłam czterokrotnie i nigdy nie stałam w kolejce do wejścia dłużej niż kilka minut, ostatnio trwało to aż pół godziny, bowiem przyszłam chwilę przed otwarciem muzeum. Poza tłumami przed Moną Lisą do każdego obrazu prędzej czy później mogłam swobodnie dotrzeć.

Jest w tej książce parę ciekawych informacji, jednak nie mam pewności co do ich wiarygodności, odkąd trafiłam na takie nieścisłości, jak ta, że Katarzyna Medycejska podżegała do urządzenia masakry zwanej Nocą św. Bartłomieja (kiedy historycy już od dość dawna twierdzą, iż udział Katarzyny M. w Nocy Św. Bartłomieja był jedynie wyrazem biernej postawy, brakiem sprzeciwu, ale na pewno nie podżeganiem), czy też ta, że kamienni święci z Katedry Notre Dame potracili głowy w wyniku rewolucji (głowy potracili biblijni królowie Judy, a nie święci). To zaledwie dwa przykłady, może bez znaczenia dla większości odbiorców, ale jakoś podkopały moje zaufanie do informacji historycznych podawanych przez autorach.

Zaciekawiła mnie geneza powstania metra, dzieje jego budowy, historia cyklicznych powodzi. Rozdział dotyczący historii dość ciekawy, ale dziwnie wybiórczy; od neolitu, poprzez czasy rzymskie, rewolucję do przebudowy (nazwanej ruiną miasta) przez barona Hausmanna. Dziwny też wydaje mi się klucz, według którego autor rekomenduje paryskie hotele  czy paryskie knajpy. W rozdziale poświęconym jedzeniu kieruje nas na drinka do Maxima, a tymczasem nie wskazuje żadnego godnego polecenia miejsca dla średniozamożnego klienta.

Najbardziej rozczarował mnie rozdział poświęcony sztuce. Zdaniem autora nie należy odwiedzać będących na topie muzeów i galerii, a raczej pójść do mało znanych peryferyjnych muzeów; jak np. Muzeum Jeana Arpa (o którym pisze dość obszernie). Tylko, co zrobić, jeśli kogoś nie interesują ekspozycje tych mało znanych peryferyjnych muzeów.

No i jak pisałam do muzeów naprawdę można się dostać bez tak wielkich problemów, jak kilku godzinne oczekiwanie na wejście, czy przepychanie się w tłumie, trzeba mieć tylko kilka dni do dyspozycji i wybierać takie, w których odwiedzających bywa mniej (są np. popołudniowe wejścia i wieczorne zwiedzanie), a być w Paryżu i nie odwiedzić przynajmniej raz sztandarowych galerii to jakby się w Paryżu nie było. No, ale zawsze pozostaje alternatywa pójścia na jeden z kilku mostów nad Sekwaną obwieszony symbolami miłości; kłódkami z inicjałami zakochanych.

W końcu dochodzę do wniosku, że książka skierowana jest do tych, którzy Paryża nie znają, a którym przyjdzie tutaj zamieszkać; może anglików, którzy marzą o zamieszkaniu nad Sekwaną. Zamieszczone tu informacje na temat unikania pewnych tras metra, niestawiania rowerów na klatce schodowej, czy ostrożności przy wynajmie mieszkania mogą okazać się przydatne. Natomiast obawiam się, że rdzennych mieszkańców książka mogłaby znużyć jeszcze bardziej niż mnie, dorywczego zwiedzacza paryskich ulic, który doskonale zdaje sobie sprawę, że Paryż nie wymaga przyklękania przed nich na kolanach, że poza licznymi blaskami ma także swoje cienie i że nie trzeba doń podchodzić czołobitnie.

Ja znalazłam w książce dwie przydatne informacje; pierwszą było przypomnienie o rzadko odwiedzanym muzeum Marmottan z najobszerniejszą kolekcją Moneta, które przyznaję i mnie, mimo kilko pobytów jakoś zupełnie umknęło z pamięci, drugą wiedza, jak rozpoznawać dobre restauracje (po języku menu- wyłącznie francuski, była jeszcze informacja o zatłoczeniu – ale to rzecz powszechnie znana, więc nie warta opisu).
Co jeszcze mi się nie podoba w tej książce to język; autor jest taki hura anglosaski, posługuje się językiem potocznym, nawet powiedziałabym nieco rynsztokowym; sikanie, sranie, jebanie, bzykanie – uzasadnione w języku literackim tutaj nieco razi, bo mam wrażenie, że jest takie troszkę pod publiczkę; tak aby książka była łatwo przyswajalna. Przypomina mi to troszkę sceny rozbierane w teatrze, trzeba, czy nie, ale jest szansa na przyciągnięcie większej widowni.
„Niebezpieczna mieszanka psich szczyn, szczurzych odchodów i sikających gdzie popadnie ludzi zaintrygowała mnie…”
Na końcu natrafiłam na cytat z Zoli „Brzuch Paryża” brzmiący „Słońce rozpaliło w warzywach ogień. [Florentyn] nie rozpoznawał już bladych barw świtu. Nabrzmiałe serca sałat płonęły, marchewki krwawiły czerwienią, a rzepy i kalarepy rozgorzały”, który autor komentuje „Zola pisał tak, jakby chciał uprawiać seks z warzywami”. 

A swoją drogą ciekawa jestem, czy moje znajome paryżanki książkę czytały i czy im się podobała. Może to tylko do mnie ona nie przemówiła.
Autor znany jest (nie mnie) z serii książek z Merde w tytule (czyli "g" w tytule).

Moja ocena- 2,5/6
Przyznam, że miałam problem z etykietą, bo książka o Paryżu, więc refleksje związane z jej lekturą, jak najbardziej zasadne na ten blog, ale czy o miłości, czy o historii, czy raczej o d... Marynie to musicie ocenić sami.

6 komentarzy:

  1. ciekawa recenzja, dobrze, że zwróciłaś uwagę na to kto ma być odbiorca książki, i z tego co piszesz, wychodzi, że jest to liźniecie Paryża, jednak bez konkretnego celu, poza zajęciem i/lub umileniem sobie czasu, raczej po nią nie sięgnę.
    zapraszam do mnie na nowy:) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Pan Clarke jest niestety bardzo kiepskim autorem, sparzyłam się bardzo na "Merde"-nudnym i bardzo źle napisanym i prawdopodobnie nigdy więcej nie wezmę do ręki książki tego autora, tym bardziej teraz, po Twojej recenzji. Istnieje jednak bardzo niewielka nadzieja, że to tłumacz polski jego książek nie był najlepszy, trzeba by było zajrzeć do oryginału.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przy okazji zwracam uwagę, że bardzo irytujące jest to udowadnianie, że nie jest się maszyną, czy nie dałoby się tego usunąć? Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Holly ja nie jestem moderatorem tego bloga, a jedynie współtworzącym, więc mała szansa, abym to mogła zrobić, ale zaraz sprawdzę. Też zastanawiałam się, czy nie było tu winy tłumacza, ale to nie wyjaśniałoby sprawy do końca.

    OdpowiedzUsuń
  5. Niestety - nic nie mogę zrobić, poza usunięciem swoich wpisów.

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetna, wyczerpująca recenzja. Czytałam "Merde!Rok w Paryżu" i na tym poprzestanę. Autor trafnie wypunktował w tej ostatniej wiele absurdów życia w Paryżu i przywar Francuzów. Momentami jest to zabawne, ale generalnie słabizna i powierzchowność, miałam zbyt często wrażenie, że fabuła stała się pretekstem do kolejnego żarciku słownego.

    OdpowiedzUsuń