28 września 2011

Alabama song

Gilles Leroy - Alabama song
Nagroda Goncourtów w 2007
Sięgnęłam po tę książkę z ciekawośći - lata dwudzieste ubiegłego stulecia potrafiły pobudzać moją wyobraźnię: przystojni mężczyźni w nieskazitelnych garniturach, piękne kobiety, niekończace się przyjęcia, piękne, przestronne wnętrza w stylu art deco, wolność. Taka też jest literatura Scotta Fitzgeralda. Nawet jeśli poruszał sprawy trudne, bolesne typu alkohol, szaleństwo, zabójstwo - nie było to dla mnie przerażajace. Bajeczny obraz utrwalił także film "Wielki Gatsby" z R. Redfordem i M. Farrow. Tak sobie też wyobrazałam małżeństwo Zeldy i Scotta - tragiczne, lecz na pełnych obrotach, luksusowe. Czytając biografie Zeldy czy jej męża sformuowania typu "Scott miał problemy z alkoholem", "Zelda borykała się z choroba psychiczną" są tylko suchym stwierdzeniem. Lata dwudzieste oraz najsłynniejsza para tamtych czasów nadal wydają się wspaniałe.
A potem przychodzi lektura "alabama song". Narratorem jest sama Zelda Fitzgerald. Bohaterka jest już stałą pacjentką szpilala psychiatrycznego. Kolejnym lekarzom opwiada historię swojego życia. Dopiero teraz zauważam, że alkohol czyni przystojnego mężczyznę odrażającym i śmierdzącym. Ekstrawaganckie przyjęcia z licznymi skandalami wcale nie są wspaniałą zabawą, a raczej pożywką dla plotek i pomówień. A seks jest tylko czynnością fizjologiczną.
Ponieważ Zelda jest chorą kobietą, pojawiają się halucynacje, więc do końca nie wiemy ile prawdy jest w jej historii. (Sam autor zaznacza, że nie jest to powieść biograficzna, wiele wątków jest zmyślonych). Widzimy przede wszystkim nieszczęśliwą kobietę - nieszczęśliwą, bo nie spełnioną artystycznie. Talent literacki i chęć pisania zostają stłamszone przez zazdrosnego o talent męża. Nie została też tancerką, pomimo wielogodzinnych prób - na bycie primabaleriną była już za stara. Mogła natomiast malować. Malowała w szpitalu i próbowała sprzedawać swoje obrazy wśród znajomych.
Jest też nieszczęsliwa miłość do lotnika. Jest córka, ale w tle - Zelda nie miała zbyt silnego instynktu macierzyńskiego.
W tej powieści ujrzałam tragiczny upadek nie tylko słynnej pary, ale upadek człowieka. Z wyżyn na samo dno beż możliwości odbicia.
Mam taką swoją teorię, że człowiek najbardziej na świecie potrzebuje miłości - najpierw matki, potem partnera. Takich miłości zabrakło Zeldzie. Cała reszta: używki, ekscesy, zabawa mają na celu zagłuszenie poczucia pustki w sercu. A potem się staczamy.
Piękny obraz lat dwudziestych zniknął. "Belle southern" - najpiękniejsza dziewczyna Południa została "wariatką z naszej dzielnicy".

10 września 2011

Jean Echenoz - Odchodzę

Moją przygodę z wyzwaniem czytelniczym poświęconym literaturze francuskiej rozpocznę od przyjrzenia się książce-laureatce Nagrody Goncourt z samego końca dwudziestego wieku, czyli  1999 roku, gdy nagrodę otrzymał Jean Echenoz, za powieść zatytułowaną Odchodzę.
Tytułowym odchodzącym jest około pięćdziesięcioletni paryski marszand Felix Ferrer. Ferrer jest – powiem od razu – postacią irytującą. Jest zachwyconym sobą lowelasem, zadziwionym, gdy wokół niego nie kręcą się kobiety, które traktuje przedmiotowo. Z kolei jako właściciel galerii, protekcjonalnie traktuje zarówno artystów, których prace sprzedaje, jak i kupujących je klientów.
Obok irytującego protagonisty, drugim istotnym elementem książki jest nieprawdopodobna i w sumie dość absurdalna historia, która mu się przydarza. W skrócie – i aby nie powiedzieć zbyt wiele – napiszę, że główna intryga osnuta jest wokół wyprawy, jaką Ferrer odbywa na koło polarne, po tym, jak otrzymał informacje o statku, który rozbił się tam w latach pięćdziesiątych, wioząc cenne dzieła sztuki Eskimosów. Nie bez znaczenia jest, jak okazuje się na kolejnych stronach, źródło informacji o statku. Sprawa zamienia się w kryminalną intrygę o medycznych wątkach, gdy Ferrer, w wyniku trudnego dla siebie obrotu spraw, a także ignorowania zaleceń swojego kardiologa, dostaje ataku serca.
Całą historię komentuje narrator – wszechwiedzący, ale nieobiektywny i nie mający zamiaru dzielić się całą swoją wiedzą – przynajmniej nie od razu. Narrator nierzadko wtrąca swoje komentarze na temat różnych postaci, pojawiających się w życiu Ferrera. Na przykład potwierdza atrakcyjność kobiet, które spotyka główny bohater, ironicznie komentuje też niektóre z decyzji Ferrera.
A skąd tytuł książki? Ferrera poznajemy, gdy odchodzi od żony – komunikuje jej to w pierwszym zdaniu powieści. Ale nie tylko o to chodzi. Mamy tu bowiem bohatera, który nie potrafi związać się na dłużej, który nie umie zbudować żadnej trwałej relacji – wciąż „odchodzi”, „zostawia”, „opuszcza”. To jest jego główna cecha – poszukuje, ale nawet gdy odnajdzie, nie potrafi (nie chce?) utrzymać tego, co odnalazł.
Przyznam, że książka Echenoza mnie nie wciągnęła. A nawet, że musiałam się zmuszać, by dotrzeć do końca (a ma jedynie około 150 stron). Powieść przypomina mi swoim stylem książki Houellebecqa, w których brak psychologicznego i obyczajowego tła i z których niewiele dowiadujemy się o postaciach.
Oczywiście – nie o to Houellebecqowi chodzi, nie o to chodzi też Echenozowi. Mnie jednak taka literatura nie przekonuje. Ale książkę polecam, choć przede wszystkim fanom takich powieściowych diagnoz kultury pozbawionej wyższych wartości.

Recenzję zamieściłam także na moim blogu – Od Frankensteina do Gargamela.

Jean Echenoz, Odchodzę, tłum. Joanna Polachowska, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2008.