25 sierpnia 2014

Requiem dla moich ulic, czyli spacer po Paryżu, którego już nie ma

Warszawę Niemcy zburzyli doszczętnie. Paryż od wieków burzą sami paryżanie. Burzą i odbudowuję. Burzą, równają z ziemią całe dzielnice lub patroszą budowle od środka, zostawiwszy nietknięte fasady, wypełnione od środka szkłem, drewnem, aluminium. Baron Haussman wyburzył i odmienił Paryż najbardziej, ale Paryż wyburzał się ciągle i wyburzać nie przestanie…. Nawet te paryskie kwartały, które wydają się nietknięte od wieków, przechodziły cykle wyburzania i budowania od nowa. Na przykład Palais – Royal, Luwr i Tulerie.
Pewien mędrzec powiedział Panta rhei. Wszystko płynie, przemijają ludzie, epoki, ulice. To, co dziś wydaje się ponadczasowe i niezmienne po latach pozostaje jedynie nazwą budzącą w garstce zapaleńców nierealne pragnienia odbycia podróży w czasie. Z książek opisujących miasta najbardziej odpowiadają mi te, które dzięki opisom zdarzeń, fragmentarycznym fotografiom miejsc, mało znanym historyjkom pozwalają poczuć ich klimat. A czynią to o wiele lepiej niż popularne przewodniki przytłaczające nadmiarem informacji na temat dat, architektonicznych detali, czy nazwisk twórców budynków i budowli. Requiem dla moich ulic Rutkowskiego to spacer poprzez miejsca, które dziś istnieją już tylko w literaturze sprzed lat i historycznych dokumentach. Requiem to muzyka w hołdzie nieistniejącym bądź istniejącym dziś w zupełnie innym, niż pierwotnie kształcie; ulicom i zaułkom Paryża. Rutkowski nie trzyma się żadnych zasad, jego opisy są pastiszem mniej lub bardziej luźnych skojarzeń. Przeprowadza nas przez wieki, życiorysy, obyczaje z niezwykłą zręcznością. I mimo, iż niektóre z opisywanych historii są mi znane, jak ta o dzielnicy Halle, Cmentarzu Niewiniątek, czy Placu de Greve to czytanie ich nie nudzi, autor potrafi rzucić nowe światło na znane miejsce. Posługując się niezwykle obrazowym językiem opisuje miejsca w sposób pozwalający na uruchomienie łańcuszka skojarzeń. Razem z autorem wędrujemy ulicami, dzielnicami, kwartałami miasta wyruszając spod arkad Palais Royal, okrążając okolice Luwru, Pałacu Tuleryjskiego, Łuku Carrousel, mijając Halle, Plac de Greve, Marais, Montparnasse, egipski obelisk na Placu Zgody. Śladów przeszłości autor poszukuje korzystając z doświadczeń poprzedników (wyczytuje przewodniki, literaturę i prasę).
Zaczynamy od spaceru z Diderotem, który zwykł chadzać codziennie o piątej pod Palais Royal wstępując na lody do Petit – Caveau (słynnej również z półboberków, ale to już po zmroku). Tutaj, pod kolumnadami Palais Royal za Ludwika XVI spiskowali konspiratorzy. Obraz, jaki maluje autor opisując dzień 13 lipca 1789 r. (dzień poprzedzający zdobycie Bastylii) jest niezwykle sugestywny. Słoneczny, upalny dzień, Paryżanie w kawiarni Cafe de Foy nieświadomi zdarzeń, jakich za chwilę staną się świadkami zajadają lody i pogrążeni są w rozmowach, kiedy na stół kawiarni wskakuje żarliwie przemawiający młodzieniec.
Dalej autor maluje słowem drewniane galerie piętrzące się w poprzek kolumnad Palais Royal (przyrównane do opisanych przez Prusa ruder Powiśla) z panienkami (owymi półboberkami), spelunami, kawiarniami, restauracjami i szulerniami, w których na początku XIX wieku przegrywali fortuny oficerowie wszystkich nacji, nabawiając się w bonusie wstydliwych chorób. Niezwykle obrazowo przedstawia opis zamachu na Napoleona. Sporo miejsca poświęca dzielnicy Marais i charivari - świętu głupców, podczas którego przebrany w łatwopalny kostium król Karol VI omal nie spłonął żywcem od zapalonej pochodni (jego towarzysze zabawy nie mieli tyle szczęścia). Poznajemy historię przewiezienia obelisku z Luksoru na Plac Zgody. Ze pewnym zdziwieniem przeczytałam o genezie wynalezienia gilotyny, będącej bardziej humanitarnym narzędzie wykonywania kary śmierci (ze względu na natychmiastowe działanie), a przy okazji narzędziem czyniącym zadość idei równości (wszystkich od tej pory niezależnie od pozycji społecznej zgładzano w jednaki sposób).
Doktor Guillotin, od którego wzięła nazwę machina, zachwalał jej skuteczność z rozmachem dzisiejszego speca od reklamy „Panowie deputowani, za pomocą tej machiny obetnę wam głowy w mgnieniu oka i nie będziecie cierpieć. Machina razi jak piorun, głowa spada, a krew sika”
Ludwik XVI podpisał prawo o ścinaniu głów skazańcom za pomocą gilotyny (w marcu 92 roku), a dziesięć miesięcy później (w styczniu 1793 r.) osobiście przekonał się o jej humanitarnym i błyskawicznym działaniu.
Najmniej podobały mi się opisy ludzkich wynaturzeń i ułomności (obscenicznych zabaw, zezwierzęcenia, obrzucania się nieczystościami i fekaliami), ale o to pretensje powinnam mieć raczej do przodków, niż do autora.
Podobał mi się pomysł przetłumaczenia francuskich nazw ulic, jednak zabrakło podania oryginalnej nazwy w odniesieniu do wszystkich opisywanych ulic, niektórych nie potrafiłam zlokalizować. Co do niektórych zaś nazw polskie odpowiedniki nieco raziły, tak bardzo w świadomość wryła się nazwa wyspy Île de la Cité, że czytając o wyspie miejskiej miałam wrażenie, iż czytam o jakiś zupełnie innym miejscu, podobnie, jak raziło mnie nazwanie Montparnasse Rajskim Wzgórzem.
Mając ogromną słabość do Placu de Greve (zwanego Piaszczystym) wynotowałam sobie mały fragment opisu…
Placyk na brzegach Sekwany, przy Ratuszu i wokół pobliskich wysp, przez wieki drobny był i złocisty. Na Placu Piaszczystym wystawali też najmici w oczekiwaniu na robotę dzienną, czystą, lub brudną robotę nocną. Najmici stali i czekali. Z czasem to czekanie na Placu Piaszczystym zaczęło oznaczać po francusku strajk. I tak już zostało. Ludek paryski ciekawski, jurny i chełpliwy, niecierpliwie na egzekucje wyczekiwał, a na długie tygodnie przed kolejną kaźnią wynajmował okna i gapiowskie stołki, niczym loże w teatrach i krzesła w kabaretach, w domach wokół placu, wzdłuż rynsztoków ostatniej drogi skazańca, wyciągniętego z piwnic warownej Stróżówki na Wyspie Miejskiej [Conciergerie na wyspie Cite] lub z celi więzienia Bicetre i wiezionego na wózku. Dźwięczały wesoło mieszki kamieniczników proponujących parapetowe poduszki pod łokcie stałym klientom za darmo.
Brzmi niczym fragment z Katedry Marii Panny w Paryżu Wiktora Hugo. Lektura Requiem to był piękny i nie tuzinkowy spacer po jednym z najpiękniejszych miast, które podobnie, jak autor darzę ogromną sympatią. 
Podobnie, jak Paryskie pasaże książka została bardzo starannie wydana przez Wydawnictwo Słowo, obraz, terytoria. Wnętrze zdobią wklejane czarno-białe zdjęcia fragmentów Paryża, o których na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, iż przedstawiają Paryż, tak dalece odbiegają od naszych o nim wyobrażeń.
Za udostępnienie książki dziękuję Kaye.

6 lipca 2014

Paryskie pasaże Krzysztof Rutkowski

Pasaż w ujęciu architektonicznym to rodzaj przejścia łączącego budynki lub ulice, przejścia przykrytego wspólnym dachem (często szklanym). Paryskie pasaże to książka, w której przejście stanowi motyw przewodni; przechodzenie od przeszłości do teraźniejszości, od sztuki do prozy życia, od polityki do ideologii, od jasności do ciemności. Przechodzenie to ruch, zmienność, tworzenie nowego w miejsce starego. Pasaż u pana Rutkowskiego jest również pewnego rodzaju formą literacką. Jest łącznikiem, który spaja w pewną całość różne, czasami nieprzystawalne do siebie zdarzenia, przedmioty, historie.
Spójnikiem całości jest Paryż i jego mieszkańcy.
Miasto i zamieszkujący je ludzie zostali ukazani w pełnym świetle, bez pomijania tego, co chciałoby się ukryć, albo choćby przemilczeć, a jednocześnie nie mam najmniejszych wątpliwości, iż fotografia jest prawdziwa, pozbawiona zarówno złośliwości, jak i nadmiernego retuszu. 
Składające się na całość cztery obrazy rozpoczyna  rozdział Pasaże uliczne. Jeden z często wykorzystywanych przez pisarzy, jako tło powieści, Okres wielkiej przebudowy miasta przez barona Haussmanna, jeden z często wykorzystywanych przez pisarzy okresów stanowiących tło powieści, (kiedy to Paryż z plątaniny brudnych, nędznych, ciasnych i cuchnących uliczek, będących siedliskiem nędzy i wylęgarnią zarazków staje się prawdziwą europejską metropolią, przestrzenną, pełną szerokich bulwarów, dobrze skanalizowaną), jest tylko punktem wyjścia do pokazania, jak w ślad za nowym wystrojem miasta pojawiają się nowe prądy artystyczne i nowy styl życia. Otwarciu ulic towarzyszy otwarcie umysłów, pojawieniu się nowego rodzaju oświetlenia ulic (latarni gazowych) towarzyszy tworzenie nowego systemu edukacji, mieszkańcy coraz częściej wychodzą ze swych zamkniętych, nędznych mieszkań. Tworzy się nowy ruch społeczno-artystyczny, zwany cyganerią, czy też bohemą, którego przedstawiciele demonstrując pogardę dla konwenansów spędzają czas na wspólnych zabawach i tworzeniu nowych prądów w sztuce. Pisarze, malarze, dziennikarze przesiadują w kawiarniach i kabaretach. Poczucie niczym nieskrępowanej wolności i swobody sprzyja zarówno narodzinom geniuszy, jak i rozprzężeniu obyczajów i wynaturzeniom. Autor przedstawia tych znanych i nieco mniej znanych przedstawicieli paryskiej cyganerii; Baudelaire`a, Paula Verlaine, Artura Rimbauda, Erica Satiego, Henriego Touluse- Lautreca czy wielu innych. Przyznam, iż niektóre z nazwisk, jakie padają na kartach książki są mi zupełnie nieznane, o niektóre zaledwie się kiedyś otarłam, jednak czytałam z równą pasją zarówno historie znanych poetów, malarzy, jak i nieznanego muzyka, czy dziennikarza. Klimat nowo tworzonych kabaretów (Czarny Kot), kawiarni literackich (Hydropaci), całonocne hulanki, zmiany partnerów, gryzetki, loretki, kloszardzi, tajniacy, budowa żeliwnej damy, rajdy welocypedów, automobile, ruch antyżydowski, sprawa Dreyfussa – wszystko to tworzy niepowtarzalną atmosferę Paryża II połowy XIX wieku.
Podejrzane pasaże to obraz różnego typu wystaw malarskich w Luwrze, Grand Palais, Centrum Pompidou, wystaw zarówno sprzed wieku, jak i tych niemal nam współczesnych, na których często prezentowano eksponaty nie tylko zadziwiające, ale i czasami odrażające (jak ta ukazująca fragmenty ludzkiego ciała poddane rozczłonkowaniu, czy wystawa utensyliów pogrzebowych). Seanse spirytystyczne, obrazy Matisse i Touluse – Lautreca, genialne dzieci i pokazy damskiej bielizny, markiz de Sade i – taki swoisty collage prezentuje autor w rozdziale Podejrzane pasaże. Pragnąc dotknąć prawdziwego Paryża, zajrzeć pod powierzchnię trzeba zejść także do podziemi. Autor często odwołuje się do słów Waltera Benjamina (filozofa, eseisty i krytyka literackiego, tworzącego w pierwszej połowie XX wieku), który pisał, iż „prawdziwy Paryż tkwi pod ziemią składa się z systemu grot, korytarzy, kanałów, dziur i piwnic i przejść, jest to prawdziwy Hades. Miasto podziemne, głębia wewnętrznego ognia, której sto lat nie wyziębi. Podziemne paryskie pasaże ciągną się kilometrami na wielu poziomach (….) Paryż powierzchniowy to miraż.” *
Kolejne rozdział to Pasaże modne. Jest tu ilustracja mitu wiecznej młodości, jaki sterroryzował stolicę mody. Francuzi pragną pozostać wiecznie młodzi, piękni, sprawni i odejść z tego świata, w jak najlepszej formie fizycznej. Trzeba być eleganckim, szczupłym,  zdrowo się odżywiać, czyli o krawcach, pokazach mocy, kremach, perfumach, alkoholu i tym wszystkim, co daje przyjemność, ale też często zwiększa poczucie winy.
(…) współczesna Francuzka i współczesny Francuz starają się wszelkimi dostępnymi sposobami przedłużyć w nieskończoność pozory młodości; szczupła sylwetka, brak zmarszczek, jogging- uprawiany niekiedy resztkami sił, za to zawsze z uśmiechem, systemy kremów przeciw zmarszczkom, sauny, masaże i wodolecznictwo- nieskończona wydaje się ilość środków mających opóźniać nadejście starości. (…) Starości unika się jak kataru lub po prostu w ogóle nie zauważa, niczym kloszarda na ławce, psich odchodów na chodniku lub grymasu na ustach teściowej. Starość nie istnieje, a młodość stała się synonimem piękna”. **
Pasaże diabelskie to poszukiwanie „rajskiej krainy ułudy na ziemi”, obraz biesów, które się lęgną w duszach intelektualistów, ale przede wszystkim wstydliwy obraz francuskiej uległości wobec nazistów i zachłyśnięcie się ideami komunizmu.
"O tym, jak francuscy intelektualiści flirtowali sobie najpierw z faszyzmem, a później z komunizmem, wiedziało się to i owo. Ale dopiero lektura książki młodego Amerykanina (chodzi o książkę  Tony Judt)powoduje, że nawet łysemu stają z przerażenia włosy na głowie. Nasze rodzime „hańby domowe” i różni „oni” nawet do pięt nie dorastają bywalcom „Cafe de Flore”. Wobec Sartre1a – Ważyk to liberał, który mógłby uchodzić za szefa obywatelskiego ruchu opozycji demokratycznej na rzecz umiarkowanego postępu w granicach prawa.” ***To przeplatanie jasnych barw z ciemnymi, to połączenie przeszłości z teraźniejszością, to pisanie w sposób poważny ale niepozbawiony humoru (zdarzało mi się nagle wybuchać śmiechem, jak wówczas, kiedy autor analizując wyniki badań dotyczące spożycia trunków przez Francuzów konstatuje „Najbardziej niepokoi mnie w tym wszystkim słoń i sprawa polska. Jeżeli Francuzi rzeczywiście zajmują pierwsze miejsce na świecie w piciu, to Polacy nawet w tej dziedzinie okazaliby się narodem drugorzędnym. Gdyby owo straszne podejrzenie zmieniło się w prawdę, kolejny narodowy mit błysnąłby miękkim podbrzuszem".****  No cóż możemy się zawsze pocieszać, że były to wyniki nieaktualne), liczne odwołania do świata literatury i sztuki (ileż tu pada powieściowych i filmowych występujących, jako fragment opisu tytułów), lekkość pióra i umiejętność pisania w sposób zajmujący o rzeczach zwykłych, okraszanie opowieści anegdotkami - wszystko to sprawiło, że lektura była prawdziwą przyjemnością. Poza wszystkim chylę czoło przed rozległą wiedzą autora i jego życzliwością zarówno dla miasta, ludzi i ich ułomności, jak i dla czytelników. 
Początkowo nieco uwierały mnie niektóre metaforyczne porównania, ale z czasem przyzwyczaiłam się do pióra autora i przestałam na nie zwracać uwagę. Cieszę się, iż miałam okazję zacząć znajomość z pisarzem od tej właśnie książki, gdyż przeglądany pobieżnie Dar anioła wywołał nieco odmienne refleksje.
Na uwagę zasługuje też sposób wydania; granatowa, sztywna, imitująca płócienną, okładka i wklejane wewnątrz fotografie, co nadaje książce niepowtarzalny charakter. Można odnieść wrażenie, że jest się posiadaczem limitowanej edycji.
Moja ocena stanu podobania - 5,5/6 
* str.130 paryskie pasaże Krzysztof Rutkowski Wydawnictwo Słowo/obraz/terytoria,
**  str.160-161 tamże,
***  str.216-217 tamże,
**** str.155 tamże.
Zdjęcia mojego autorstwa przedstawiają paryskie pasaże, do których dotarłam wraz z Holly.

1 marca 2014

Opowieści niesamowite Emil Zola

Na zbiór Opowieści niesamowite składa się pięć nowelek Zgon Oliviera Becaille, Atak na młyn, Radykał, Feta, Nantas. O ostatniej z nich pisałam tutaj.
Tym, co łączy wszystkie nowelki jest dość zaskakujące zakończenie. Z perspektywy upływu czasu od lektury (jakieś pół roku) muszę przyznać, iż testu trwałości nie przeszły Radykał i Feta. Radykała nie pamiętam wcale, Fetę dość mętnie. 

Zapamiętałam natomiast i chyba na długo Zgon Oliviera Becaille, a to z powodu nietypowego sposobu prowadzenia narracji oraz osoby lektora. Zaskakującym jest to, iż dość długo nie można połapać się w stanie żywotności narratora; żyje, czy też nie, jest w stanie snu, letargu czy katatonii. 
Zakochany do szaleństwa w młodej żonie Olivier zachorował i dość nagle znalazł się w stanie krytycznym. Wezwany do pacjenta lekarz bez badania stwierdził zgon, wścibska sąsiadka udając troskliwość planuje wyswatanie młodej wdowy, zaś Olivier obserwujący zdarzenie z  perspektywy łóżka tudzież drewnianej skrzyneczki przejawia całą gamę doznań; miłości do żony i obaw o jej niezabezpieczoną przyszłość, strachu, niedowierzania, żalu, gniewu na własną bezsilność i głupotę innych. Dominujący temat strachu Oliviera przed śmiercią i pochowania żywcem nadają nowelce charakter makabreski. Zakończenie jest dość zaskakujące i trochę rozczarowujące. Olivier dostaje drugą szansę, której wydaje się nie potrafi wykorzystać, trudno też powiedzieć, czy dzięki nietypowemu doświadczeniu coś zyskał. Dobry pomysł, ale chyba nie do końca wykorzystany przez autora. Lektorem nowelki jest pan Artur Barciś, który wywiązał się ze swego zadania znakomicie, imitując obawy i rozterki Oliviera w sposób niezwykle przekonywujący, sprawiając, iż dreszczyk grozy przenika czytającego na wskroś. 

Z pięciu krótkich form moim zdaniem najlepszą nowelą jest Atak na młyn. Niczym w antycznej tragedii stawia pisarz swoich bohaterów przed wyborami, z których żaden nie jest dobrym. Córka zamożnego młynarza wpada w oko młodemu imigrantowi z Belgii. Przystojny lekkoduch, nie zyskuje początkowo sympatii przyszłego teścia. Z czasem, kiedy udaje mu się zyskać jego przychylność na przeszkodzie zakochanym staje historia (wojna francusko-pruska). Wioska, w której odbywają cię zaślubiny zostaje zaatakowana przez nieprzyjaciela, a dziewczyna poddana najcięższej próbie; może uratować jedno życie; ojca lub narzeczonego. Kiedy ta nie potrafi podjąć decyzji i kiedy wszystko wydaje się być przesądzone los tasuje karty. I tak kilkakrotnie. Odbieranie nadziei na szczęśliwe zakończenie miesza się nieustannie z wiarą w happy end. Zola zdaje się mówić, iż nieznane są wyroki opatrzności (losu), a człowiek jest jedynie marionetką w rękach siły wyższej.

Niestety, podobnie, jak w przypadku Nantasa lektorką jest pani Joanna Lissner, której egzaltowany i przejaskrawiony sposób narracji sprawia, iż słuchanie staje się dość męczące i irytujące. 

Z powstaniem Ataku na młyn, jednej z sześciu nowel (obok Baryłeczki Maupassanta, Z tornistrem na plecach Huysmansa, Upustem krwi Cearda, Burdelem pod Siódemką Hennique oraz Na pobojowisku Alexisa)  składających się na zbiór Wieczory medańskie łączy się wymyślona przez Maupassanta legenda. 
Zbieraliśmy się latem u Zoli w jego posiadłości, w Medanie (..). Pewnej nocy, gdy księżyc był w pełni (...) zaczęliśmy przypominać wszystkich sławnych gawędziarzy (...) Sceptyk Ceard wymamrotał, spoglądając na księżyc: Oto piękne romantyczne tło, należałoby je wykorzystać... Opowiadając sentymentalne historyjki, dorzucił Huysmans. Lecz Zola uznał, że to dobra myśl, będziemy sobie opowiadać historie. Ubawił nas ten pomysł i ustaliliśmy, żeby rzecz utrudnić, że tło obrane przez pierwszego obowiązywać będzie pozostałych (...) Usiedliśmy i wśród głębokiego spokoju uśpionych pól, w jasnym blasku księżyca Zola opowiedział nam straszną kartę z historii katastrof wojennych, zatytułowaną Atak na młyn (..) *
Ta piękna legenda, jak pisze pani Halina Suwała w biografii autora  ma niewiele wspólnego z prawdą. Pisarze podczas spotkań w Medanie i Paryżu postanowili wydać wspólnie tom nowel, który miał być manifestem "szkoły naturalistycznej".
Osobiście wolałabym, aby legenda okazała się prawdziwą, bowiem opowiadania stworzone ad hoc, w romantycznej aurze, dla wspólnej zabawy odczytywałabym inaczej. Za najlepszą nowelę ze zbioru Wieczory medańskie uznano Baryłeczkę.  
Po przeczytaniu paru powieści Zoli stwierdzam, iż są zdecydowanie lepsze, ciekawsze i głębsze od jego nowel.
 
Moja ocena całego zbiorku 3,5 (być może na dość niskiej ocenie zaważył także brak sympatii do krótkiej formy). 
* str. 221 Emil Zola autorstwa Haliny Suwały Wiedza Powszechna rok wydania 1968

17 lutego 2014

Nic nie oprze się nocy, Delphine de Vigan


Pierwsze spotkanie z francuską pisarką wprawiło mnie w stan lekkiej konsternacji, książkę przeczytałam i na pytanie czy mi się ona podoba, czy nie - nie potrafię  dać jasnej odpowiedzi.
 

Matka pisarki - Lucile cierpiała na zaburzenia maniakalno-depresyjne, których podłożem były traumatyczne przeżycia sprzed lat; wstydliwe, bolesne, okrutne. Autorka opisuje życie Lucile od dzieciństwa aż do samobójczej śmierci w wieku lat ponad sześćdziesięciu. A opisuje je w sposób nieco chaotyczny, fragmentaryczny, cofając się i wybiegając wprzód.               Pierwsza część to dzieciństwo i wczesna młodość Lucile. Piękna dziewczyna, jako dziecko zatrudniana w roli modela marzy o byciu niewidzialną. Mieszkająca w domu gwarnym i pełnym ludzi (jest jedną z dziewięciorga rodzeństwa) usiłuje znaleźć swoją przestrzeń, mejsce odosobnienia. Sielskie z pozoru dzieciństwo Lucile w pełnym radości domu („Pozornie mają wszystko by być szczęśliwi”) budzi jakiś nieokreślony niepokój, jest zapowiedzią tego, co się wydarzy (zostanie ujawnione), a czytelnik czuje, że będzie to coś bardzo nieprzyjemnego.
W drugiej części pisarka opowiada o Lucile spełniającej się, jako matka, żona, partnerka coraz to nowych kochanków. Pojawiają się pierwsze ataki choroby, pierwsze pobyty w szpitalu psychiatrycznym, dowiadujemy się, jaką szpetną historię skrywały mury rodzinnej posiadłości Lucile. Robi się coraz mroczniej, coraz gęściej, coraz wstydliwiej i wstrętniej.
I wreszcie w trzeciej części, kiedy wydaje się, że Lucile wraca do normalnego życia, odkrywa w sobie pasje i radość życia, udaje jej się osiągnąć tak wiele dla siebie i dla nawiązania relacji z córkami wówczas otrzymuje kolejny cios od życia, cios, którego nie potrafi udźwignąć.
Kiedy czyta się o ilości traumatycznych doświadczeń będących udziałem członków tej rodziny wydaje się to wręcz niewiarygodne, a jednak…  Podziwiam odwagę autorki, ale…
No właśnie, i tu nie wiem co to za ale chodzi mi po głowie.

Czuje się chyba nieswojo czytając o sprawach tak intymnych, wstydliwych, bolesnych, czuję się, jakbym była trzecią osobą, zbędnym świadkiem podczas terapii.

Książka w części, w której opisuje przeszłość Lucile i jej bliskich sprawia na mnie wrażenie chaotycznej, rwanej, niespójnej. I choć rozumiem, że to zabieg wymuszony okolicznościami (Delphine nie zdołała odtworzyć przebiegu całego życia swej matki, tu i tam pozostały w odtworzonym obrazie spore luki) i celowy, nie potrafię się w nim odnaleźć. Rozumiem, iż napotkanych luk autorka nie chce zapełniać (sztukować) literacką fikcją.

Najbardziej podobają mi się te fragmenty, w których autorka zastanawia się nad tym dlaczego pisze i co chce osiągnąć. 

“Zapewne miałam nadzieję, że z tej osobliwej materii wyłoni się jakaś prawda. Lecz prawda nie istniała. Miałam zaledwie rozproszone kawałki i już samo ich porządkowanie stanowiło fikcję. Cokolwiek bym napisała, i tak zawsze pozostanę w bajce. Jak mogłam wyobrażać sobie choć przez chwilę, że zdołam przedstawić życie Lucile? Czego w gruncie rzeczy szukałam, jeśli nie zbliżenia się do bólu mojej matki, zbadania jej konturów, tajemnych zakamarków, rzuconego przezeń cienia?. Ból Lucile stanowił część naszego dzieciństwa, a później dorosłego życia, zapewne ból Lucile ukształtował nas, moją siostrę i mnie.” str. 45

„Czy mam prawo napisać, że wszyscy, moja matka, jej bracia i siostry w takim, czy innym momencie życia (albo przez całe życie) byli zranieni, zniszczeni, pozbawieni równowagi, że całe życie ciężko ich doświadczyło i że nosili swoje dzieciństwo, swoją historię, swoich rodziców, swoją rodzinę niczym piętno wypalone rozżarzonym do czerwoności żelazem?” str. 175

„Miałam nadzieję, że pisanie pozwoli mi usłyszeć to, co mi umknęło, owe ultradźwięki niezrozumiałe dla normalnych uszu, tak jakby godziny spędzone na przetrząsaniu tych skrzyń, albo siedzeniu przed komputerem mogły mnie w końcu wyposażyć w wyjątkowy, bardziej wrażliwy słuch (…) Nie jestem pewna, czy pisanie pozwala mi na coś więcej niż stwierdzenie porażki.” str. 345
I właśnie to pisanie o genezie, powodach, próbie uchwycenia nieuchwytnego, to co dotyczy warsztatu autorki podobało mi się w tej książce najbardziej (tyle, że bez opisania tego, co bolesne i czego czytać bym nie chciała ta część nie miałaby uzasadnienia). Zmaganie się z bólem, strachem, poczuciem winy (czy można było zapobiec samobójstwu pyta się pisarka i choć wie, że nie, to jakaś niepewność pozostaje), obawą, aby nie przenosić złych wspomnień na dzieci i w końcu pytaniem, czy można po czymś takim żyć normalnie – to esencja tej książki.
 
"Piszę tę książkę, ponieważ mam dzisiaj siłę, aby się zatrzymać nad tym, co mnie przenika, a niekiedy zalewa, ponieważ chcę się dowiedzieć, co przekazuję, ponieważ chcę przestać się bać, że spotka nas coś złego, jakbyśmy żyli pod piętnem klątwy, chcę móc korzystać ze szczęścia, z energii, z radości, nie myśląc o tym, że niszczy nas coś przerażającego i że w cieniu zawsze będzie na nas czekał ból”.(str. 292)
 

I jeszcze jeden, jakże wzruszający obraz matki przedstawia autorka:
“Lucile stała się maleńką, kruchą, posklejaną, połamaną rzeczą, której tak naprawdę nie dało się naprawić. Ze wszystkich zachowanych obrazów matki ten sprawia mi bez wątpienia największy ból”.

Zastanawiam się tylko, czy opisanie tego wszystkiego pozwoliło zatrzeć ten ból, stłumić strach, pozwolić żyć bez lęku…. Mam nadzieję, że tak.
I dziś ja, podobnie, jak autorka pozwoliłam sobie na garść niedopowiedzeń.  
Po książkę sięgnęłam dzięki wpisowi u  Czary
I mimo wszystkich ale ... uważam, że było warto. 
Dwie okładki; nr 1 polska, nr 2 oryginalna (moim zdaniem zdecydowanie ładniejsza)