25 sierpnia 2012

Żona piekarza Marcel Pagnol




Wydawnictwo Esprit SC, rok 2010, ilość stron- 235

„ I serce dał jak ciepły chleb…”

W poszukiwaniu odmiany od pozycji stricte klasycznych oraz zmęczona ciężką tematyką wojenno - psychologiczną (Zdążyć przed panem Bogiem Hanny Krall, Iskra życia Erich Maria Remarque, Lot nad kukułczym gniazdem Kena Keseya) postanowiłam sięgnąć po lekturę lżejszego kalibru. Żona piekarza wydawała mi się idealną do tego pozycją. Pisarza nie znałam, ale kilka pochlebnych recenzji na blogach sprawiło, że książeczka znalazła się w mojej biblioteczce.
Ta niewielkiej objętości książeczka opisuje bardzo prostą historyjkę. Do małego, francuskiego miasteczka, gdzie wszyscy wszystkich znają, przybywa piekarz z żoną. Piekarz jest poczciwy, dobroduszny, niezbyt urodziwy i sporo od żony starszy. Żona jest piękna i młoda i chyba niezbyt z małżeństwa zadowolona. Wtedy pojawia się ten trzeci; młody, silny i piękny pasterz. Jedno spojrzenie, błysk oczu wystarczyły, aby piekarz został bez żony, a miasteczko bez chleba. Załamany mąż oświadcza bowiem, że dopóki żona się nie odnajdzie chleba wypiekał nie będzie. Skłóceni dotychczas waśniami, często przechodzącymi z pokolenia na pokolenie, mieszkańcy miasteczka jednoczą się we wspólnej sprawie, porzucają wzajemne animozje dla dobra piekarza i dla dobra ogółu i odzyskania chleba.
Żona piekarza stanowi scenariusz filmu, napisana jest zatem prostym, oszczędnym językiem, sporo tutaj dialogów, parę didaskaliów.
Zadziwiające jest to, że przy tak niewielkiej ilości słów można wypowiedzieć tak wiele treści, a zwłaszcza wszystko co niezbędne, aby zarysować charakter postaci i ich wzajemne relacje. Żonę piekarza czyta się jak bajkę dla dorosłych. Jest napisana lekko, zgrabnie i z humorem.

Moja ocena 4/6

20 sierpnia 2012

Brzuch Paryża Emil Zola


Państwowy Instytut Wydawniczy-rok 1957, tłumaczenie Nina Gubrynowicz, stron - 283
 
Jedna książka  – wiele oczekiwań. Z jednej strony Zacofany w lekturze polecił mi ją w konkursie z Paryżem w tle, jako sposób na poznanie miasta  z jego kolorami, smakami, zapachami i zapaszkami. Z drugiej strony zafascynowana Zolą Czara - stwierdziła ostatnio po lekturze tejże książki, iż Zola po raz pierwszy ją irytował, a litanie opisów zdawały jej się zbędne, a fabuła schematyczna. Z trzeciej strony jestem ja - czytelnik, któremu lektura Zoli sprawiała, jak dotąd dużą przyjemność i  moje pragnienie poznawania miasta przez literaturę.
Książkę nie tyle czytałam, co smakowałam. W przeciwieństwie do Czary nie wyrzuciłabym z niej ani jednego opisu. To właśnie one moim zdaniem stanowią o wartości książki, to one są jej istotną treścią.

Dziewiętnastowieczne dzieło Wiktora Baltarda – dwanaście żeliwno-szklanych pawilonów  Hal (Halles) stanowi tło i jądro powieści Brzuch Paryża. Hale były miejscem, w którym zaopatrywał się cały Paryż. Budziły się one do życia, kiedy całe miasto pogrążone było jeszcze w głębokim śnie. Wówczas to nadjeżdżały z okolicznych wiosek i miasteczek wozy pełne tego, co urodziła ziemia. To tutaj na ogromnej przestrzeni 10 hektarów odbywał się handel.
Najpierw hurtowy, kiedy zaspani jeszcze kupcy przed wschodem słońca odbierali towar od dostawców, potem detaliczny, kiedy wystawiony na straganach za pomocą specjalnych „układaczy”  kusił przez cały dzień  potencjalnych nabywców.
Stragany stanowiły imponujące widowiska, godne pędzla nie tylko jednego z bohaterów powieści - malarza Klaudiusza.  Pęta kiełbas, góry szynek, osełki maseł, kobiałki serów, piramidy owoców i warzyw, bukiety kwiatów, kompozycje ryb i owoców morza to tylko niewielka cześć asortymentu, którym handlowali straganiarze z Hal. Każdy pawilon miał swoją specjalizację.

Obok Hale Baltarda

Wędliniarnia, która płonęła we wschodzącym słońcu…
Radowała oczy. Śmiała się, cała jasna z przymieszką żywych kolorów, które grały wśród bieli marmurów. Szyld był to obraz za szkłem, gdzie w obramowaniu gałęzi i liści, wyrysowanym na delikatnym tle, lśniły duże złote litery… Obie boczne ściany wystawy, również malowane i oszklone przedstawiały małe, pyzate amorki, które igrały wśród kłów dzików, kotletów wieprzowych, wieńców parówek, a te martwe natury zdobne w spirale i rozety miały tę pastelową subtelność, że surowe mięso przybierało różowe, cukierkowe tony. W tej miłej oprawie wznosiła się wystawa sklepowa. Ustawiono ją na posłaniu z cienkich skrawków niebieskiego papieru; miejscami liście paproci, misternie ułożone, zmieniały niektóre talerze w bukiety okolone zielenią. Było to mnóstwo smacznych rzeczy, soczystych, tłustych rzeczy.  

Hale to nie tylko bogactwo i różnorodność towarów oraz piękne dekoracje  godne uwiecznienia na płótnie.  Hale to również mieszanina zapachów. Można łatwo sobie wyobrazić, jakie zapachy, czy też raczej, jaki smród,  wydobywał się z Hal po kilku godzinach przechowywania żywności bez lodówek, przy chociażby- kilkunastostopniowej temperaturze, nie mówiąc o upalnych letnich dniach. Słodkawo - mdły zapach rozkładającego się mięsa, ryb, owoców, czy serów mógł przyprawić nie tylko o ból głowy. 
 
Stały żegnając się wśród zmieszanych w finale woni serów. W tej chwili wszystkie równocześnie grały. Była to kakofonia smrodliwych zapachów, począwszy od szwajcarskich serów, ich gnuśnej, ciężkiej woni gotowanego ciasta aż do odrobiny alkalicznego zapachu olivet. Było w tym głuche sapanie organów-kantal, cheser, kozie sery-podobne do swobodnej na basie pieśni, gdzie jak urywane tony odcinały się nagle zapaszki neufchatel,  troyes i Mont d`or. Po czym wonie płoszyły się, spływały jedne na drugie, gęstniały w nagłych kłębach zapachów port-salut, Limburg, gerome, marolle, livarot, pont-l`e- veque, rozwijały się powoli zlewając w jeden buchający smród. Te zmieszane ze sobą wonie rozchodziły się, utrzymywały wśród ogólnej wibracji, oszałamiające jak nieustanne nudności i o straszliwej, duszącej sile. 

Obok Hale w 2007 r.

Hale - miejsce bogate w żywność, którą można było zarówno kupić, znaleźć, wyłudzić, jak i ukraść przyciągało, jak magnes wszelkie miejskie szumowiny. Nędzarki, które w zamian za jaki - taki ochłap na kolację sprzedawały prawdziwe lub zmyślone historyjki, podrzutki i sieroty, które znajdowały tu wraz z kawałkiem chleba i opiekunów, złodziei, którzy okradali zarówno pracodawców, jak i obcych.
Na tym tle sama fabuła wydaje się dużo mniej interesująca. Florentyn, były więzień polityczny (więzień z przypadku) ucieka z miejsca deportacji i powraca do  Paryża. Tutaj znajduje schronienie u brata, który prowadzi ustabilizowany, mieszczański żywot właściciela masarni  i ojca rodziny. Kiedy brat z bratową opływają w dostatki, niczym pączki w maśle, Florentyn – niepoprawny idealista i romantyk szuka możliwości zemsty na znienawidzonym rządzie; czyta radykalne pisma i organizuje kółko lewicowe, które ma za zadanie przygotować przewrót. Niestety Florentyn zupełnie nie nadaje się do czynu, co doprowadza do przewidywalnego finału.
Fabuła, początkowo nawet wciągająca, z czasem staje się jedynie tłem dla opisu codziennego życia mieszkańców Hal; biedoty (Chudych) i żyjących w dobrobycie (Grubych). 


Po raz kolejny zadziwia mnie kunszt opisu błahych i niegodnych opisu tematów. Tak jak kiedyś zachwycało bogactwo opisu towarów Galerii Handlowej, tak tutaj zachwyca (mnie zachwyca, innych być może znudzi nadmiarem i drobiazgowością) malarski opis żywnościowego asortymentu, wystroju wnętrz sklepików i dekoracji wystaw. Opis pierwszej czytam z zainteresowaniem, przy drugiej myślę sobie ten sam pomysł, co we Wszystko dla pań, przy trzeciej zastanawiam, na ile jeszcze wystarczy pisarzowi pomysłu, aby nie zanudzić czytelnika, przy czwartej myślę to trzeba geniuszu, aby pisać pięknie o marchwi i rzodkwi, tak, aby chciało się to czytać, przy piątej cieszę się, że tyle jeszcze przede mną lektury.
Raduje mnie to bogactwo barw, kształtów, smaków i zapachów, raduje to  ożywienie martwej natury na kartach powieści, uchwycenie jakiejś cząstki Paryża, którego już nie ma. 

 
Obok Hale z 2011 r.

Dzisiejsze Hale – bez charakteru i stylu w niczym nie przypominają tamtejszych trzewi miasta. Ponieważ jednak rozpoczęła się przebudowa Hal, kto wie, co objawi nam się za parę lat, w miejscu dawnych Hal Baltarda.
W tym wszystkim trochę umknął mi obraz społeczny II Cesarstwa, w którym obok głodującej wśród nadmiaru żywności biedoty funkcjonowała warstwa zamożnego mieszczaństwa, przedstawiona została tak samo krytycznie, jak w innych dziełach przedstawił Zola burżuazję. A to z powodu jej pędu do bogacenia się , dążenia do utrzymania istniejącego status quo za wszelką cenę, jej dwulicowej moralności.

W tyle, wzdłuż półek znajdowały się rzędy melonów, pokiereszowane od brodawek kantalupy, melony inspektowe niby szarą gipiurą  okryte, małpi chleb o nagich guzach. Na straganie piękne owoce, delikatnie przyozdobione w koszach, na pół widoczne pod zasłoną liści, miały krągłość lic, co się kryją, oblicza dorodnych dzieci; zwłaszcza rumiane brzoskwinie z Montreuil, o cienkiej i jasnej skórze córek północy, i żółte, spalone słońcem południowe brzoskwinie ogorzałe, jak prowansalskie dziewczęta. Morele przybrały na mchu ciepłe bursztynowe tony jak u brunetek, które w zachodzącym słońcu grzeją swój meszkiem pokryty kark. 
Zdecydowanie w książce na plan pierwszy wysuwają się Hale - te jego wnętrza, które strawią wszystko, co doń trafi.
Czytając książkę nieodmiennie przychodziły mi na myśl porównania z Wszystko dla pań, chyba właśnie z powodu tego bogactwa opisów i klimatu Paryża.
Moja ocena Paryża i Hal – 5,5/6, moja ocena książki 4/6
Serdecznie dziękuję Zacofanemu w lekturze za udostępnienie mi książki.

15 sierpnia 2012

Nana Emil Zola



Wydawnictwo Hachette Livre Polska, 
Rok wydania 2005, 
Tłumaczenie- Czesław Mastelski.
Mam wiele uwag do tego wydania; jest bardzo niestaranne, roi się w nim od błędów stylistycznych, interpunkcyjnych, literowych. Początkowo myślałam, że cześć tych dziwolągów stylistycznych jest winą tłumacza, teraz wydaje mi się jednak, że to raczej wina  redakcji.


Ci, którzy czasami mnie odwiedzają wiedzą, że bardzo lubię twórczość Emila Zoli. Może to opinia trochę na wyrost, bo właściwie przeczytałam zaledwie cztery książki, ale dość znamienne dla twórczości pisarza (o ile mogę to ocenić przy tak krótkiej znajomości); Germinal, Wszystko dla pań, Pieniądz i nowelkę Nantas. A w tej chwili czytam Brzuch Paryża. W każdym razie poznałam ją (twórczość) na tyle, abym mogła stwierdzić, że z Zolą mi po drodze. Szczerze przyznam jednak, iż mimo, że każda książka Zoli wywołuje niemal przyspieszone bicie serca, to do Nany mnie nie ciągnęło. A to zapewne za sprawą profesji bohaterki.
Cóż, nie wywołuje we mnie szczególnego zainteresowania życie prostytutki, niezależnie od tego, czy to luksusowa kurtyzana, czy zwykła dziwka. Chyba to z tego właśnie powodu nie wciągnęła mnie ani lektura Damy kameliowej Dumasa, ani lektura Cheri Collete. Jakoś nie potrafiłam ani rozsmakować się piękną literaturą, ani współczuć tym paniom, które chciały mieć ciasteczko i zjeść ciasteczko. Może dlatego Nana mimo, iż zakupiona jeszcze w styczniu czekała długo na swoją kolej i gdyby nie stosikowe losowanie u Anny nadal leżałaby na półeczce.
Sięgając po książkę jednocześnie obawiałam się i spodziewałam (strasznie to nielogiczne i niekonsekwentne z mojej strony - wiem), iż spotkam tu luksusową kurtyzanę, kogoś na kształt Małgorzaty Gautier, osobę wykwintną i  inteligentną, lwicę paryskich salonów. Tymczasem spotkałam kogoś w stylu bohaterki Pudelka (celebrytki, znanej z tego powodu, ze jest znana). Nana nie jest ani ładna, ani mądra, nie jest zdolna, nie ma w niej krzty dobroci, empatii, czy jakichkolwiek ludzkich uczuć; jest natomiast ordynarna, wulgarna i zachłanna, jest kwintesencją przeciętności i syntezą tego, co charakteryzuje zgniliznę moralną XIX wiecznego Paryża. Te właśnie cechy bohaterki sprawiają, że przyciąga do siebie, jak magnez niemal wszystkich mężczyzn, którzy, jak pięknie napisała Karolina, odbijają się weń, jak w zwierciadle.   
Początkowo oczekiwałam, że Nana czymś mnie zaskoczy, tymczasem ona zaskakuje jedynie tym, że nie jest w stanie niczym zaskoczyć; doprowadza do bankructwa, samobójstwa, kradzieży i rozpaczy wszystkich znajomych panów; oszukuje, zdradza, okrada, lży, poniża. Nienawidzi mężczyzn i postanawia ich wszystkich zniszczyć.
Czy jest mi ich żal? Wcale. Nana nie kryje swoich zamiarów, jest szczera do bólu, a oni i tak lgną do niej, jak ćmy do światła.  
W miarę lektury zaczyna mnie ona fascynować; z jej rynsztokową bohaterką będąca ucieleśnieniem męskich żądz w połączeniu z głupotą mężczyzn, którymi rządzi …. no właśnie co? żądza, czy może współzawodnictwo.
Nana ukazuje świat chylący się ku upadkowi, świat chory, świat w którym byle miernota może znaleźć się na świeczniku, świat zadziwiająco nam bliski. Wszystko się powtarza.

Nie jest to moja ulubiona książka Zoli, ale nie mogę powiedzieć, aby mnie zawiodła, czy rozczarowała. 
Moja ocena 4,5/6
Obrazy; 1. Okładka książki, 2. Nana Edwarda Maneta