17 lutego 2014

Nic nie oprze się nocy, Delphine de Vigan


Pierwsze spotkanie z francuską pisarką wprawiło mnie w stan lekkiej konsternacji, książkę przeczytałam i na pytanie czy mi się ona podoba, czy nie - nie potrafię  dać jasnej odpowiedzi.
 

Matka pisarki - Lucile cierpiała na zaburzenia maniakalno-depresyjne, których podłożem były traumatyczne przeżycia sprzed lat; wstydliwe, bolesne, okrutne. Autorka opisuje życie Lucile od dzieciństwa aż do samobójczej śmierci w wieku lat ponad sześćdziesięciu. A opisuje je w sposób nieco chaotyczny, fragmentaryczny, cofając się i wybiegając wprzód.               Pierwsza część to dzieciństwo i wczesna młodość Lucile. Piękna dziewczyna, jako dziecko zatrudniana w roli modela marzy o byciu niewidzialną. Mieszkająca w domu gwarnym i pełnym ludzi (jest jedną z dziewięciorga rodzeństwa) usiłuje znaleźć swoją przestrzeń, mejsce odosobnienia. Sielskie z pozoru dzieciństwo Lucile w pełnym radości domu („Pozornie mają wszystko by być szczęśliwi”) budzi jakiś nieokreślony niepokój, jest zapowiedzią tego, co się wydarzy (zostanie ujawnione), a czytelnik czuje, że będzie to coś bardzo nieprzyjemnego.
W drugiej części pisarka opowiada o Lucile spełniającej się, jako matka, żona, partnerka coraz to nowych kochanków. Pojawiają się pierwsze ataki choroby, pierwsze pobyty w szpitalu psychiatrycznym, dowiadujemy się, jaką szpetną historię skrywały mury rodzinnej posiadłości Lucile. Robi się coraz mroczniej, coraz gęściej, coraz wstydliwiej i wstrętniej.
I wreszcie w trzeciej części, kiedy wydaje się, że Lucile wraca do normalnego życia, odkrywa w sobie pasje i radość życia, udaje jej się osiągnąć tak wiele dla siebie i dla nawiązania relacji z córkami wówczas otrzymuje kolejny cios od życia, cios, którego nie potrafi udźwignąć.
Kiedy czyta się o ilości traumatycznych doświadczeń będących udziałem członków tej rodziny wydaje się to wręcz niewiarygodne, a jednak…  Podziwiam odwagę autorki, ale…
No właśnie, i tu nie wiem co to za ale chodzi mi po głowie.

Czuje się chyba nieswojo czytając o sprawach tak intymnych, wstydliwych, bolesnych, czuję się, jakbym była trzecią osobą, zbędnym świadkiem podczas terapii.

Książka w części, w której opisuje przeszłość Lucile i jej bliskich sprawia na mnie wrażenie chaotycznej, rwanej, niespójnej. I choć rozumiem, że to zabieg wymuszony okolicznościami (Delphine nie zdołała odtworzyć przebiegu całego życia swej matki, tu i tam pozostały w odtworzonym obrazie spore luki) i celowy, nie potrafię się w nim odnaleźć. Rozumiem, iż napotkanych luk autorka nie chce zapełniać (sztukować) literacką fikcją.

Najbardziej podobają mi się te fragmenty, w których autorka zastanawia się nad tym dlaczego pisze i co chce osiągnąć. 

“Zapewne miałam nadzieję, że z tej osobliwej materii wyłoni się jakaś prawda. Lecz prawda nie istniała. Miałam zaledwie rozproszone kawałki i już samo ich porządkowanie stanowiło fikcję. Cokolwiek bym napisała, i tak zawsze pozostanę w bajce. Jak mogłam wyobrażać sobie choć przez chwilę, że zdołam przedstawić życie Lucile? Czego w gruncie rzeczy szukałam, jeśli nie zbliżenia się do bólu mojej matki, zbadania jej konturów, tajemnych zakamarków, rzuconego przezeń cienia?. Ból Lucile stanowił część naszego dzieciństwa, a później dorosłego życia, zapewne ból Lucile ukształtował nas, moją siostrę i mnie.” str. 45

„Czy mam prawo napisać, że wszyscy, moja matka, jej bracia i siostry w takim, czy innym momencie życia (albo przez całe życie) byli zranieni, zniszczeni, pozbawieni równowagi, że całe życie ciężko ich doświadczyło i że nosili swoje dzieciństwo, swoją historię, swoich rodziców, swoją rodzinę niczym piętno wypalone rozżarzonym do czerwoności żelazem?” str. 175

„Miałam nadzieję, że pisanie pozwoli mi usłyszeć to, co mi umknęło, owe ultradźwięki niezrozumiałe dla normalnych uszu, tak jakby godziny spędzone na przetrząsaniu tych skrzyń, albo siedzeniu przed komputerem mogły mnie w końcu wyposażyć w wyjątkowy, bardziej wrażliwy słuch (…) Nie jestem pewna, czy pisanie pozwala mi na coś więcej niż stwierdzenie porażki.” str. 345
I właśnie to pisanie o genezie, powodach, próbie uchwycenia nieuchwytnego, to co dotyczy warsztatu autorki podobało mi się w tej książce najbardziej (tyle, że bez opisania tego, co bolesne i czego czytać bym nie chciała ta część nie miałaby uzasadnienia). Zmaganie się z bólem, strachem, poczuciem winy (czy można było zapobiec samobójstwu pyta się pisarka i choć wie, że nie, to jakaś niepewność pozostaje), obawą, aby nie przenosić złych wspomnień na dzieci i w końcu pytaniem, czy można po czymś takim żyć normalnie – to esencja tej książki.
 
"Piszę tę książkę, ponieważ mam dzisiaj siłę, aby się zatrzymać nad tym, co mnie przenika, a niekiedy zalewa, ponieważ chcę się dowiedzieć, co przekazuję, ponieważ chcę przestać się bać, że spotka nas coś złego, jakbyśmy żyli pod piętnem klątwy, chcę móc korzystać ze szczęścia, z energii, z radości, nie myśląc o tym, że niszczy nas coś przerażającego i że w cieniu zawsze będzie na nas czekał ból”.(str. 292)
 

I jeszcze jeden, jakże wzruszający obraz matki przedstawia autorka:
“Lucile stała się maleńką, kruchą, posklejaną, połamaną rzeczą, której tak naprawdę nie dało się naprawić. Ze wszystkich zachowanych obrazów matki ten sprawia mi bez wątpienia największy ból”.

Zastanawiam się tylko, czy opisanie tego wszystkiego pozwoliło zatrzeć ten ból, stłumić strach, pozwolić żyć bez lęku…. Mam nadzieję, że tak.
I dziś ja, podobnie, jak autorka pozwoliłam sobie na garść niedopowiedzeń.  
Po książkę sięgnęłam dzięki wpisowi u  Czary
I mimo wszystkich ale ... uważam, że było warto. 
Dwie okładki; nr 1 polska, nr 2 oryginalna (moim zdaniem zdecydowanie ładniejsza)